sobota, 14 grudnia 2019

Język i paznokcie



     Gdy rok pański 1460 zbliżał się do swego kresu, w Anglii wielu ludzi pozwalało łudzić się nadzieją na to, że wraz z nim kończyła się również Wojna Dwóch Róż.

     10 lipca siły Czerwonej Róży poniosły ciężką klęskę pod Northampton, która zdawała się kończyć ich szanse na sukces. W jej wyniku do niewoli dostał się lancasterski monarcha Henryk VI, co w efekcie doprowadziło do wydania Act of Accord: triumfujący Ryszard, książę Yorku został w nim ustanowiony oficjalnym następcą tronu, a sam król został w istocie ubezwłasnowolniony.

     Nie zakończyło to jednak wojny.

     Wyłączenie z dziedziczenia syna Henryka VI (Edwarda) wywołało furię Małgorzaty Andegaweńskiej, królewskiej małżonki. Królowa od jakiegoś już czasu zbierała siły w zaprzyjaźnionej Szkocji, teraz więc ruszyła z nimi na południe, by połączyć się z innymi feudałami wiernymi lancasterskiej sprawie. York ruszył im na spotkanie.

     Zaczynała się już zima, książę Ryszard postanowił więc Boże Narodzenie spędzić w swoim zamku Sandal w zachodnim Yorkshire. Biorąc pod uwagę fakt, że główne siły przeciwnika były blisko, ciężko jest tak do końca zrozumieć tę decyzję. Armia Lancasterów dowodzona przez księcia Somerset była co najmniej dwukrotnie liczniejsza...

     York został osaczony w swojej twierdzy, w której szybko kończyły się zapasy. Sytuacja dla sił Białej Róży nie była jednak katastrofalna: nadal mogły liczyć na posiłki, dwie inne armie Yorków operowały przecież w Walii i Londynie. Ale Ryszard był niecierpliwy. Sukces spod Northampton (choć nie jego osobisty przecież) najwyraźniej zawrócił mu w głowie. Gdy sir Davy Hall próbował odradzać mu wyjście z zamkowych murów i natychmiastowy atak na Lancasterów, York obruszył się i odpowiedział:

     "Czy chciałbyś, bym ze strachu przed surową kobietą [Małgorzatą Andegaweńską], której jedyną bronią są język i paznokcie, zamykał moje wrota?"

    Nie zamknął więc. 30 grudnia zaatakował widoczny z murów oddział Lancasterów nie rozumiejąc, że była to pułapka. Co najmniej połowa sił wroga ukryta była w rosnących wokół zamku lasach. Bitwa pod Wakefield zakończyła się klęską Yorków, zginął w niej sam Ryszard, jak i jeden z jego synów, Edmund hrabia Rutland (ten ostatni zabity został przez lorda Clifforda, który w ten sposób pomścił śmierć swego ojca, poległego pięć lat wcześniej).

     Małgorzaty nie było na bitewnym polu, ale kobiece paznokcie potrafią sięgać naprawdę daleko.

     Wojna Dwóch Róż trwać będzie jeszcze 27 lat.

Zasadzki rzadko bywają aż tak oczywiste
     PS
     Ta notka na Słowach to chyba jedyny raz, gdy przez przypadek zrobiłem aż dwie grafiki tytułowe. Ta na blogu stała się więc grafiką alternatywną :) A Wojna Dwóch Róż jeszcze się tu pojawi, zbyt smakowity to kąsek, by go tak zostawić.

wtorek, 10 grudnia 2019

Ta strona Boga



     3 lipca 1863 wojna secesyjna wkroczyła już w swój trzeci rok. Trzeci dzień trwała też jej największa batalia i zbliżała się właśnie do swej krwawej i heroicznej konkluzji.

     Dwie godziny po południu około 13000 żołnierzy Konfederacji ruszyło do Szarży Picketta.
Znamienne dla siły mitu Starego Południa, że ten atak przyćmił wszystko, co się dotąd w gettysburskiej bitwie stało. Nawet Lwy Chamberlaina, żołnierze którzy w najistotniejszym stopniu swym bohaterstwem zmienili jej losy, nie stali się tak znani jak ów ostatni zryw Armii Północnej Wirginii. Jego mroczny majestat stał się symbolem konfrontacji, w której cofnął się Wysoki Przypływ Konfederacji.

     Południowcy z dywizji Picketta, Pettigrew i Trimble'a musieli przejść prawie półtorej kilometra lekko pofadowanego terenu. Ich celem był środek pozycji Unii ulokowany na Wzgórzu Cmentarnym, co jest dowodem na to, że kartografia też potrafi posługiwać się przewrotną, gorzką ironią. Z uwagi na odległość, którą mieli do przebycia, konfederaci nie biegli, szli krokiem marszowym ku umocnionym pozycjom wroga. Pozycjom, które plunęły morderczym ogniem. Najpierw artyleria, później ogień karabinowy zaczęły żłobić krwawe bruzdy w dywizjach Roberta Lee. Południowcy ginęli całymi dziesiątkami, potem setkami. Tylekroć wcześniej w tej wojnie upokarzani Jankesi zaczęli z uniesieniem skandować "Fredericksburg! Fredericksburg!", wspominając bitwę, w której to żołnierze w granatowych mundurach ginęli w ten sposób pod huraganowym ogniem wroga.

     Pośród tego krwawego piekła maszerował należący do dywizji Pettigrew 26 pułk piechoty z Północnej Karoliny. Ściślej rzecz ujmując: resztki tego pułku. Dwa dni wcześniej Karolińczycy zepchnęli ze Wzgórza McPhersona pododdziały samej Żelaznej Brygady, odnosząc przy okazji przerażające straty: 588 zabitych i rannych (na około 800 żołnierzy pełnego składu). Był to chrzest bojowy ich nowego sztandaru. Dotąd do walki szli pod tak zwaną Pierwszą Flagą Konfederacji, popularną "Stars and Bars", ale, podobnie jak całe CSA, zrezygnowali z niej z uwagi na podobieństwo do sztandaru Unii. Tym razem więc powiewał nad nimi Krzyż Południa.

     3 lipca ta flaga ośmiokrotnie upadała na ziemię, ośmiokrotnie też była podnoszona przez nowego żołnierza. Śmierć tego dnia znowu zebrała w tym pułku wysoki podatek: spośród tych, którzy ruszyli ku Wzgórzu Cmentarnemu, przetrwało tylko 84. Jednym z nich był dziewiąty improwizowany chorąży. On i jeden z sierżantów pułku szli niewzruszenie wśród tego pandemonium, przez powietrze nasycone ołowiem i krwią i dotarli w końcu do niskiego, kamiennego muru, za którym stali żołnierze z Północy. W tym dziwnym, surrealistycznym momencie zapadła cisza: nikt nie potrafił zmusić się do oddania strzału do tych dwóch ludzi w szarych mundurach, których heroizm przekraczał ich pojmowanie. W końcu jeden z żołnierzy Unii wyciągnął do nich rękę i przerwał ciszę słowami, które niezmiennie powodują u mnie dreszcze i których nie sprofanuję swoim tłumaczeniem:

     ”Come over to this side of the Lord!"

     I przeszli, składając broń.

     Przez całą wojnę żadna jednostka Konfederacji nie poniosła strat tak dużych, jak 26 pułk piechoty z Północnej Karoliny. Ci, którym udało się przeżyć, swój szlak bojowy kończyli w Appomattox w 1865, wraz z Robertem Lee.

     Reszta pozostała wraz z Bogiem po tej stronie, do której my wszyscy dopiero zdążamy.

Sztandar 26 regimentu

     PS
     To początek wojny secesyjnej na Słowach. Będzie więcej! Ten konflikt jest dla mnie jednym z najbardziej fascynujących przykładów majestatu i ohydy Wojny, tego pryzmatu wydobywającego z człowieka wszystkie jego ukryte instynkty. Zdarzało się tu, że zupełnie literalnie i dosłownie brat walczył z bratem, przyjaciel z przyjacielem. Cudo! I groza...

niedziela, 8 grudnia 2019

Powierzam ci moich synów



     Henryk I, król Anglii i książę Normandii nosił przydomek Beauclerc nie bez przyczyny. Ów "piękny klerk" (no naprawdę nie potrafię wymyślić lepszego tłumaczenia) spłodził w swoim życiu co najmniej 27 dzieci, z czego jedynie czwórka pochodziła z małżeńskiego łoża. Król dbał o swoich bastardów, obdarowując ich pieniędzmi i tytułami, ale dla wszystkich było oczywiste, że dziedziczyć koronę może po nim jedynie jego jedyny prawowity syn, Wilhelm Aetheling.

     25 października 1120 roku Wilhelm, świeżo upieczony książę Normandii (ojciec poprzez przekazanie synowi tytułu jasno wskazywał, jakie nadzieje w nim pokłada) miał wrócić z Barfleur do Anglii. Ojciec i syn wracali dwoma okrętami, gdyż Tomasz FitzStephen, zaufany arystokrata, zaoferował, iż przewiezie księcia własną jednostką, "Białym Statkiem". Aethelingowi ta perspektywa zdecydowanie się spodobała, podobnie bowiem jak ojciec, Wilhelm kochał uroki życia, a wypełnionym beczkami z winem statkiem popłynąć mieli też jego przyjaciele, w tym ukochany przyrodni brat. Wszyscy byli pijani jeszcze zanim trafili na pokład.

     Król się zgodził. Henryk przecież z własnego doświadczenia wiedział, że młodość musi się wyszumieć. Zanim jednak odszedł, rzucił jeszcze do FitzStephena:

     "Powierzam ci moich synów Wilhelma i Ryszarda, których kocham jak moje własne życie."

     Popełnił błąd.

     Pijani na statku byli niemal wszyscy, w tym część załogi. Prawdopodobnie dlatego "Biały Statek" tuż po wyjściu z portu wbił się na ostrą skałę, która rozpruła mu cały dół kadłuba. Dziesiątki ludzi znalazło się w wodzie, ale następca tronu szczęśliwie znalazł się na łodzi, która ruszyła w stronę zbawczego lądu.

     Wtedy Wilhelm usłyszał krzyczącą rozpaczliwie, tonącą przyrodnią siostrę, Matyldę. Kazał zawrócić. Walczący o życie rozbitkowie zaczęli wchodzić na jego łódź, ostatecznie ją wywracając.

     Książę Normandii i następca tronu Anglii, Wilhelm Aetheling, utonął.

     Beauclerc żył jeszcze 15 lat i nigdy się już nie uśmiechnął. Nie spłodził też już żadnego syna z prawego łoża. Gdy umierał w 1135 roku chyba podejrzewał, że królestwo czekają kłopoty.

     W istocie, czekała je katastrofa.

     Śmierć Wilhelma Aethelinga w zimnych wodach La Manche doprowadziła po śmierci jego ojca do osiemnastoletniej, krwawej wojny domowej między spadkobiercami dynastii normandzkiej. W jej wyniku ostatecznie na angielski tron wstąpił ród Plantagenetów, mający przy okazji kolosalne posiadłości we Francji. To z kolei nieuchronnie doprowadziło do trwających niemal dokładnie 300 lat wojen angielsko-francuskich, zakończonych dopiero w 1453 roku po samoczynnym wygaśnięciu wojny stuletniej. Cały ten krwawy dziejowy huragan zapoczątkowany został przez nocną morską katastrofę.

     Doprawdy, baczcie komu powierzacie swoje dzieci.

Średniowiecze też bawiło się w infografiki
     PS
     To zbyt dobra historia, by nie została wykorzystana fabularnie. Jest tak dobra, że Ken Follett zdradził dla niej opowieści o szpiegach i komandosach. Bo tak, Follett kiedyś nie pisywał książek historycznych.

wtorek, 3 grudnia 2019

Ciężki dzień



     Był 28 marca 1757 roku. Robert-Francois Damiens, obudzony właśnie przez strażnika, powiedział

     "To będzie ciężki dzień".

     Był.

     Miesiąc wcześniej skazano go na kwalifikowaną karę śmierci za bezpośredni atak na króla Ludwika XV. Nie mamy pojęcia, dlaczego to zrobił. Jego scyzoryk zdołał jedynie drasnąć monarchę. Przy tak szokującej zbrodni nie stanowiło to żadnej okoliczności łagodzącej.

     Czekała go publiczna kaźń.

     Piersi, uda, łydki i ręce zostały rozszarpane obcęgami. Wyrywane kawałki ciała miały szerokość sześciofuntowego talara.

     Prawa dłoń, która próbowała dokonać ohydnej zbrodni królobójstwa została przypieczona siarką.

     Rany szarpane zostały zalane płynnym ołowiem.

     Nogi i ramiona dowiązano do czterech koni i zaczęto rozrywanie. Damiens był silnie zbudowany i rozrywanie skończyło się fiaskiem.

     Dowiązano dwa dodatkowe konie. Było ich już sześć, ale dało to niewiele. Do rozerwania skazańca nie doszło, pomimo prób trwających ponad kwadrans. Tłum zaczął się niecierpliwić.

     Próby kontynuowano do chwili, gdy potknął się i kontuzjował jeden z koni. Wtedy zdecydowano o poćwiartowaniu skazańca. Członki i tors spalono.

     Damiens żył jeszcze, gdy zaczął płonąć.

     Przez setki lat urządzano w Europie tego typu krwawe igrzyska. Zawsze ściągały na nie tłumy. Brutalność egzekucji miała odstraszać i dawać rozrywkę. Ten teatralny sposób wykonywania kary śmierci, to rozciąganie w nieskończoność egzekucji, to przetwarzanie śmierci w "tysiąc śmierci" było stałym, choć na szczęście nieczęstym obrazem w miastach Starego Kontynentu.

     Coś się jednak właśnie kończyło.

     Od końca XVII wieku rozkręcało się powoli Oświecenie, epoka mędrców, którzy coraz niechętniej patrzyli na ludyczną stronę tych egzekucji. Umysłowość Wieku Rozumu skłaniała się raczej do zamknięcia procesu karania do zamkniętego kręgu jurystów, odcięcia go od nieoświeconego tłumu. Ciężki dzień Roberta-Francois Damiensa nie przystawał do tego nowego świata. Szok wywołany tą potworną egzekucją wcześniej by się nie pojawił, ale teraz, w stuleciu światła, był nieunikniony. To było ostatnie publiczne rozrywanie i ćwiartowanie we Francji. Damiens stał się mimowolnym kamyczkiem, który poruszył jurystyczną lawinę.

     W nowym świecie karę śmierci miano wykonywać humanitarnie.

     Bonjour, monsieur Guillotin.

Ludwik XV
     PS
     Tę straszną scenę poznałem dzięki książce „Nadzorować i karać” Foucault, naprawdę ciekawemu studium procesu przechodzenia wymiaru sprawiedliwości ze „sprawiedliwości ludowej” do etapu „sądu mędrców”, gdzie wymierzanie kary zaczęło być izolowane od tłumu.


niedziela, 1 grudnia 2019

Kim są ci Spartanie?



     W 546 roku p.n.e. miała miejsce osobliwa scena. Po złamaniu potęgi Krezusa, króla położonej w Anatolii Lidii, król królów Cyrus II, człowiek który stworzył perskie supermocarstwo wkraczał właśnie do helleńskiej Jonii. Tamtejsze bogate, pewne siebie poleis w rodzaju Miletu onieśmielone miażdżącą potęgą "Medów" nawet nie myślały chyba o oporze. I właśnie wtedy przed owym archetypicznym niemal zdobywcą stanęła grupka dziwnych, długowłosych mężczyzn odzianych w czerwień. W krótkich, bezceremonialnych słowach zażądali od niego, by opuścił ziemie zamieszkałe przez Hellenów, w przeciwnym razie Spartanie (użyli pewnie formy "Lacedemończycy") będą musieli wrogo zareagować. Gdy odeszli, oszołomiony delikatnie Cyrus spytał jakiegoś stojącego tam Jończyka:

     "Powiedz mi, kim są ci Spartanie?"

     Jonia i tak została zajęta, a Sparta ostatecznie nie zareagowała (podobnie jak pół wieku później, gdy zbuntowany Milet rozpaczliwie będzie apelował do niej o pomoc)... ale co innego jest w tym cytacie ważne. Nie wiem, czy było tak w istocie, ale jestem niemal pewien, że uczestniczący w tej scenie Grecy byli w głębokim szoku. On nie wie, kim są Lacedemończycy? LACEDEMOŃCZYCY?! Ci sami, których bała się cała Oikumene? Wielki Król nie wie kim są ci, którzy byli wzorem religijności, poszanowania prawa i sprawności bojowej niemal dla każdego Hellena?

     Być może był to pierwszy moment, w którym Grecy zrozumieli, iż Persowie żyją w jakimś zupełnie innym, egzotycznym świecie. W obcym uniwersum.

     Barbarzyńskim.

Cyrus Wielki

     PS
     Z tekstu może wynikać, że mam do Cyrusa jakiś negatywny stosunek... a gdzie tam! To jeden z najbardziej sympatycznych twórców imperiów jakich znam (pamiętajmy przy okazji o tym, że w tym gronie to nie jest szczególnie trudne). Tolerancyjny i inteligentny, ma Cyrus obecnie swoje pomniki w tak niespodziewanych miejscach jak Niemcy czy Australia, a jego upamiętnienie w Biblii jest tak szczerze entuzjastyczne, że chyba żaden z królów Izraela nie jest tam portretowany tak jednoznacznie dobrze. Można mu chyba wybaczyć, że nie wiedział jakie monstrum czai się w Lakonii.

piątek, 29 listopada 2019

Najlepsza matka



     13 października 54 roku naszej ery wieczorem kończyły się właśnie uroczystości związane z intronizacją nowego cesarza Imperium. Neron (dajmy sobie spokój z jego rozbudowanymi nomenami i cognomenami), piąty już august Rzymu, przed udaniem się na spoczynek osobiście poinformował dowódcę straży na Palatynie, jak brzmieć miało hasło owej straży na nadciągającą noc. Były to słowa

     "Najlepsza matka."

     Nie jest to fraza, która spowodowała powstanie, zamieszki czy przewrót. Jedynym jej skutkiem był pewnie uśmiech pretorianina, który usłyszał je z ust młodego władcy. Lubię jednak tę miniaturową słowną perełkę, bo z jednej strony ilustruje potęgę ślepej, matczynej miłości, z drugiej zaś ten charakterystyczny, krzywy, ironiczny uśmieszek, jakim tak często obdarza nas Historia.

     Ową optima mater była oczywiście Agrypina Młodsza, która 17 lat wcześniej dała życie Lucjuszowi Domicjuszowi Ahenobarbusowi (bo tak wtedy nazywał się przyszły imperator). Szalona i krwawa historia dynastii julijsko-klaudyjskiej zyskała sobie w niej i w jej synu idealne, mroczne dopełnienie. Neron zawdzięczał jej wszystko. To ona sprawiła, że ten syn konsula-skandalisty został adoptowany przez cesarza Klaudiusza, jej drugiego małżonka, co odsunęło od sukcesji jego rodzonego (ale młodszego od Nerona) syna Brytanika. To ona odsunęła od wpływów sprzyjającego Brytanikowi potężnego wyzwoleńca Narcyza. To Agrypina wreszcie zamordowała ostatecznie Klaudiusza, by jej umiłowany Neron mógł przywdziać cesarską purpurę. Tak, wiele było powodów, dla których nowy cesarz uwielbiał swoją matkę.

Optima mater

     Nic dziwnego więc, że gdy pięć lat później Agrypina Młodsza stała w obliczu ludzi, którzy mieli zadać jej śmiertelne ciosy, rzuciła im w twarz: ”on nie jest matkobójcą!"

     Ależ był.

     Historia niestety nie przekazała, jakie hasło przekazał pretorianom Neron w nocy, w której nim został.

Uwielbiam, uwielbiam rzymską rzeźbę
portretową. Ten podwójny podbródek Nerona...

     PS
     Neron to w ogóle fascynującą postać. Archetyp tyrana-szaleńca, czy znienawidzony przez senatorów lekkoduch? Och, Słowa już się tym zajęły (a na blogu zajmą). Nie, żebym pretendował do udzielania odpowiedzi - Neron jest zbyt skomplikowany (choć jednocześnie... nie jest), bym mógł się o to pokusić. Miażdżąca większość tego, co wiemy o dynastii julijsko-klaudyjskiej przeszło przez filtr przekonań senatorskich historiografów, a ci mieli dobre powody, by nienawidzić większości augustów. Są jednak takie momenty, w których o różne interpretacje trudno, a Neron kochający swoją zaborczą matkę u startu swojego szalonego panowania to właśnie taki specyficzny moment.

     Przy okazji: chyba zaniedbywałem starożytność na Słowach... to się musi zmienić.

czwartek, 28 listopada 2019

Boisz się białego człowieka



     To nie jest tak, że podczas wojen indiańskich biali mieli monopol na bardzo głupie wypowiedzi.

     Dwa dni po sławnej, kulinarnej uwadze Andrew Myricka, w niedzielę 17 sierpnia 1862 roku grupa Santee Dakotów wracała do rezerwatu w Minnesocie. Nie mamy niestety pewności ilu dokładnie ich było, ani skąd wracali, gdyż kilkanaście relacji o późniejszych wydarzeniach bardzo się od siebie różni (było ich czterech, sześciu, lub jeszcze więcej; wracali z polowania lub nieudanej wyprawie przeciw znienawidzonym Czipewejom). Wiemy, że byli młodzi i wiemy, że byli sfrustrowani. Ich plemię głodowało, a biali ociągali się z wypłatą należnych Dakotom pieniędzy.

     Nie jesteśmy pewni, co wtedy zaszło. Wielki Orzeł, jeden z wodzow rezerwatu w Minnesocie, spotkał się później z tymi wojownikami. Według niego, było ich czterech: Brązowe Skrzydło, Zabójczy Duch, Uderza W Coś Gdy Się Czołga i Upadający. Przechodząc obok osiedla białych w Acton, znaleźli pod ogrodzeniem kilka kurzych jaj. Gdy jeden z nich chciał je zjeść, drugi zaoponował. To przecież jajka kogoś z Acton, będą z tego kłopoty...

     Pierwszy z Dakotów roztrzaskał wtedy jajka o ziemię i warknął:

     "Ty tchórzu! Boisz się białego człowieka! Boisz się wziąć mu nawet jajka, choć umierasz z głodu! Jesteś tchórzem i powiem to każdemu, kogo spotkam!"

     Doprawdy, trudno było o gorszy dobór słów. By oddalić oburzające oskarżenie, Dakota namówił resztę do odwiedzin w Acton. Kilka godzin później udowadniający swoją odwagę Indianie zabili pięciu białych osadników, w tym dwie kobiety. Ten mord ostatecznie już pchnął Santee Dakotów do powstania. W ciągu dwóch następnych miesięcy w Minnesocie zginie prawie tysiąc białych i trzystu Siuksów. Jakiś czas później, w drugi dzień Bożego Narodzenia, Stany Zjednoczone przeprowadziły największą egzekucję w swej historii, wieszając 38 złapanych przywódców buntu. Santee zostali usunięci z Minnesoty.

     Co najmniej dwóch wojowników kłócących się o jajka zostało później zabitych przez swoich współplemieńców, oskarżających ich o doprowadzenie do tej katastrofy.

     PS
     Cała masakra przygnębia swym bezmyślnym okrucieństwem. Czwórka Indian (Wahpetoni albo Mdewakantoni, źródła się różnią) podeszła jakby nigdy nic do jednego z osadników, Robinsona Jonesa, skarżąc się na braki w dostawach żywności. Farmer zignorował ich, młodzi wojownicy zaczęli wtedy krążyć po gospodarstwie, wreszcie ruszyli za Jonesem, który w towarzystwie swojego przyjaciela, Viranusa Webstera, poszedł do domu żyjącego w sąsiedztwie Howarda Bakera (jego żona odwiedzała tam przyjaciółkę). Na miejscu Santee zaproponowali turniej strzelecki: strzelali do kawałka drewna zawieszonego na drzewie. W przeciwieństwie do białych, Indianie przeładowywali broń po każdym strzale. Gdy magazynek Jonesa był pusty, zaczęła się masakra.

     Najpierw zginął Jones i jego małżonka. Howard Baker zasłonił żonę własnym ciałem, co opłacił życiem... podobnie jak Howard Webster. Młodzieńców ogarnął wtedy strach (albo zbytnie uniesienie) i zaczęli uciekać, na odchodnym zabijając jeszcze Clarę Wilson, adoptowaną, piętnastoletnią córkę państwa Jones. 

     Tama puściła, krew mogła już płynąć.

Drzewo z konkursu strzeleckiego (zdjęcie z 1909)

środa, 27 listopada 2019

Kto chce zabić swojego cesarza



     7 marca 1815 na Łące Laffrey ważyły się losy Francji.

     Trwało właśnie preludium Stu Dni. Tydzień temu Napoleon w otoczeniu batalionu grenadierów Gwardii i szwadronu polskich szwoleżerów wylądował we Francji, rzucając wyzwanie rządowi I Restauracji. Ludwik XVIII poderwał przeciw niemu stacjonujące na południu jednostki piechoty, życząc sobie, by "korsykański wilkołak" został mu dostarczony w "żelaznej klatce". Gdy cesarz zbliżał się do Grenoble, ruszyły ku niemu 5 i 7 pułki piechoty liniowej.

     7 marca jeden z batalionów pierwszego z owych pułków, około 800 żołnierzy, zastąpił drogę Bonapartemu na Łące Laffrey. Dowodzący nimi major Delessart odmówił negocjacji.

     Wówczas Napoleon, ten stary hazardzista, ruszył ku linii woltyżerów wroga sam, rozchylił poły swego szarego płaszcza i poruszył historię, mówiąc

     "Żołnierze piątego pułku! Jestem waszym cesarzem! Jeśli jest między wami ktoś, kto chce zabić swego cesarza, może to uczynić"

     Po ponad minucie naładowanej ozonem emocji ciszy żołnierze, którzy mieli dostarczyć Napoleona w żelaznej klatce do Paryża, złamali szyk i powietrze zadrżało od ich okrzyku, który przez poprzednie dwie dekady rozbrzmiewał w tak wielu miejscach od Madrytu do Możajska: "Vive l'Empereur! Vive l'Empereur!". Delessart ze łzami w oczach oddał swój pałasz.

     Dwa tygodnie później cesarz był już w Paryżu by jeszcze jeden raz, ostatni raz, rozpocząć swoją ukochaną grę.

Dziś na Laffray też można go spotkać
     PS
     Po raz pierwszy opis tego spotkania przeczytałem u Łysiaka i zaprawdę, powiadam Wam, i mi łzy stanęły w oczach. Tak już ma, ten cały Napoleon.

wtorek, 26 listopada 2019

Dajcie mi 80 ludzi


     Kapitan William Judd Fetterman był człowiekiem sfrustrowanym. Ten weteran wojny secesyjnej służący tam pod dowództwem samego Shermana, w 1866 ulokowany został w budowanym mozolnie Fort Kearney w Wyoming. Od lipca eskalowała tam wojna z koalicją stworzoną przez wodza Oglalów Czerwoną Chmurę i fort był osaczony: Indianie coraz skuteczniej utrudniali obrońcom komunikację z Fortem Laramie i resztą swoich sił. Dowodzący tam pułkownik Henry Carrington przyjął całkowicie defensywną taktykę wychodząc z założenia, że priorytetem jest dla niego dokończenie fortyfikacji. Fetterman nie był tym zachwycony. Ostatecznie dorastał wojskowo u boku jednego z najagresywniejszych generałów Unii. Dla człowieka, który oglądał płonącą Atlantę, chowanie się przed bandami uzbrojonych czerwonoskórych było absolutnie nie do przyjęcia.

     "Dajcie mi 80 ludzi, a przejadę przez cały kraj Siuksów".

     To powtarzane często zdanie Fettermana powoli kruszyło opór Carringtona. Pierwsze rajdy kończyły się dotkliwymi porażkami białych, ale zdeterminowany umysł potrafi sobie poradzić z niewygodnymi faktami. Fetterman naciskał i wreszcie dostał swoją szansę. 21 grudnia 1866 roku, po ataku Indian na grupę drwali, kapitan ruszył w pościg z 80 (sic!) ludźmi pod swoją komendą. Czekało na niego ponad TYSIĄC Lakotów, dowodzonych między innymi przez Boją Się Nawet Jego Koni (KOCHAM poetykę tych imion). Był tam też rozpędzający się właśnie na drodze ku nieśmiertelnej sławie Szalony Koń.

     Potwornie okaleczone ciało Fettermana odnaleziono następnego dnia cztery mile na północ od fortu. Wokół niego leżało osiemdziesięciu uczestników jego rajdu. Nie przejechali przez "cały kraj Siuksów".
Czerwona Chmura
Wódz Oglala, pogromca białych
     W 1868 roku Wojna Czerwonej Chmury zakończyła się wycofaniem wojsk Unii ze spornego terytorium. Indianie nigdy nie odnieśli w XIX wieku podobnego triumfu.

Henry Carrington
William Fetterman
     PS
     Czerwona Chmura to w mojej ocenie być może największy indiański wódz XIX wieku. Jako jedyny zdołał wygrać wojnę z białymi, wiedział też, kiedy walka nie ma już sensu i trzeba odłożyć wojenny topór. Do końca swych dni walczył pokojowo o prawa swoich braci. Jego słowa z końcówki długiego życia być może kiedyś też awansują do Słów: „biali złożyli nam wiele obietnic, więcej niż mogę zapamiętać, spełnili jednak tylko jedną: obiecali, że odbiorą nam ziemię i naprawdę nam ją odebrali”. 
     Kiedy USA zadośćuczynią tej hańbie?

Boją Się Nawet Jego Koni

niedziela, 24 listopada 2019

Zdobądźcie mi te działa!



     Somosierra generalnie jest kopalnią pomysłów dla Słów. To przecież wtedy nad ranem polski anonimowy szwoleżer użyczył sobie węgielka z cesarskiego ogniska mówiąc, że podziękuje za niego na przełęczy. Gdy szaleńcza szarża nabierała impetu, Napoleon powiedział uspokajająco do zaszokowanych nią oficerów: "Zostawcie to Polakom". Krótko wcześniej, gdy przegalopowały przed nimi kompanie 1 pułku szwoleżerów Gwardii, prowadzący ich Jan Kozietulski krzyknął cudownie "Naprzód psiekrwie, cesarz patrzy!" (jakieś osiemnaście miliardów razy wolę tę wersję od standardowego "Vive l'Empereur!"). Ale to są te piękne zdania, które, jak mawiali Rzymianie, były jedynie cieniami czynów. Były tam jednak również takie, które były czynów przyczyną.

     Tego ranka Napoleon nie potrafił ukryć narastającej irytacji. Hiszpanie zakorkowali mu skutecznie drogę na Madryt. Ich artyleria ulokowana wygodnie w czterech bateriach na przełęczy Somosierra skutecznie spędziła z przedpola francuskich szaserów, woltyżerów i fizylierów. Co więcej, cesarz dostał też informację, iż Hiszpanie wzięli do niewoli jednego z polskich szwoleżerów, co oznaczało, iż generał San Juan za chwilę zacznie zapewne otrzymywać cenne informacje o francuskich planach. Bonaparte był zirytowany, bardzo zirytowany.

     W związku z tym wydał rozkaz, by zamieszany w utratę jeńca szwadron lekkokonnych Gwardii zaatakował czołową baterię wroga. Gdy zaś Kozetulski mijał w kłusie pozycję cesarza, usłyszał od niego jeszcze te słowa:

     Polacy, zdobądźcie mi te działa!

     Owi szaleni Polacy zdobyli mu te działa. Zdobyli mu je szarżując wąską ścieżką (musili to robić w kolumnie czwórkowej!), w terenie górskim. A gdy już to zrobili, z uwagi na lakoniczność cesarskiego polecenia pocwałowali dalej, zdobywając baterię drugą, trzecią i czwartą (czego najprawdopodobniej Bonaparte kompletnie nie przewidział, o czym świadczy pośpieszne dosyłanie Polakom doraźnych posiłków). Robiąc to, doprowadzili do panicznej ucieczki CZTERDZIESTOTYSIĘCZNEJ armii hiszpańskiej, która chciała urządzić Francuzom nowe Bailen.

     Wszystko dlatego, że cesarz był oszczędny w słowach, a psiekrwie na które on patrzył, nie zamierzały go zawieść.
Kozietulski
Cesarz patrzy
Nadal patrzy
Psiekrwie


PS
Napoleon to jedna z moich historycznych miłości, w Słowach wystąpił kilkukrotnie i pewnie jeszcze kilkukrotnie wystąpi. Nie wyznaję ani czarnej, ani białej wersji jego legendy: Bonaparte jest fascynujący j basta, w swoich walorach i skazach jednocześnie. Potrafił wyzwalać w ludziach cechy zupełnie niewiarygodne, motywować ich do rzeczy niemożliwych... i coś takiego właśnie stało się pod Somosierrą. Niebywały człowiek.

sobota, 23 listopada 2019

Żyłem


     Mało było postaci, które miały większy wpływ na rewolucję francuską niż Emmanuel-Joseph Sieyes. To on najdobitniej wyartykułował, o co właściwie chodzi zrewoltowanemu III stanowi, należał do Stanów Generalnych, Konwentu, Dyrektoriatu i Konsulatu. Jego pamflet "Czym jest stan trzeci?" w pewnym sensie rozpoczął rewolucję, a inspirowany przez niego zamach 18 brumaire'a ją zakończył. Tym niemniej, gdy ktoś zapytał go zaczepnie, co robił w okresie rewolucyjnego apogeum, w latach 1793-94, odpowiedział

     "Żyłem".

     We Francji trwał wtedy Wielki Terror i Sieyes robił różne rzeczy by przetrwać. To słowo (a właściwie więcej, bo w oryginale to brzmiało "j'ai vecu") podsumowuje ten czas, gdy żarna historii mieliły po kolei rojalistów, fejantów, żyrondystów, hebertystów, kordelierów, wściekłych, jakobinów i wielu innych. Ten czas, gdy stojąca na Placu Rewolucji "brzytwa" przestała się wyrabiać z przerobem ofiar i trzeba było konstruować następne. Czas, który unieśmiertelnił Saturna i jego kulinarne upodobania. Dla Sieyesa był to czas, w którym jego nadrzędnym pragnieniem było przetrwanie, czego później nie starał się ukrywać. Jego "żyłem" podlane było gorzką autoironią. Były kapłan walczył wtedy z religią i robił wszystko, by nie znaleźć się na długiej liście wrogów Komitetu Bezpieczeństwa Powszechnego. I Sieyes przetrwał.

     A kilka lat później pomógł pewnemu młodemu Korsykaninowi złożyć rewolucję do grobu.

Czym jest Stan Trzeci?
     Monsieur Sieyes zasłużył na co najmniej jeszcze jedną notkę... i powyżej jest jej trailer :) Swoją drogą: ów drugi wpis na FB nastąpił jeden dzień po pierwszym... Czas chyba dla mnie nie istniał :)

piątek, 22 listopada 2019

Niech jedzą trawę


     15 sierpnia 1862 roku Andrew Myrick, handlarz utrzymujący się z wymiany z indiańskimi rezerwatami w Minnesocie miał bardzo zły dzień. Negocjacje z agentem indiańskim Thomasem Galbraithem i Dakotami z tak zwanej Dolnej Agencji przedłużały się i nie zwiastowały szybkiego końca. Wódz Mdewakantonów Mała Wrona żalił się właśnie, że jego plemię nie ma co jeść a biali nie wypłacają im należnych pieniędzy (należnych z uwagi na traktat z Traverse des Sioux, gdzie wymuszono na nich cesję kolosalnych terenów w Minnesocie). Czerwonoskórzy żądali pomocy. Żądali otwarcia magazynów z żywnością. Jego magazynów z żywnością. Gdy Galbraith spytał się handlarzy, co oni na to, to Myrick udzielił odpowiedzi. Odpowiedzi, która poruszyła tryby historii.

     "Jeśli o mnie chodzi, to jeśli są głodni, niech jedzą trawę".

     Nie spodobała się ona Santee Dakotom, którzy z okrzykami wojennymi na ustach odjechali ku swym wioskom i przeznaczeniu. Trzy dni później wrócili do Dolnej Agencji z bronią w rękach i odwetem w sercach. Plemię Santee Dakota wkroczyło na wojenną ścieżkę, Minnesota miała spłynąć krwią.

     Andrew Myrick został później znaleziony z kępką trawy wystającą z sinych, martwych ust.

Mała Wrona
Andrew Myrick


     PS.

     Pierwsza notka na Słowach musiała dotyczyć Dakotów. Po prostu musiała. Istniały trzy czynniki, które pchnęły kiedyś małego mnie na historyczną ścieżkę: książka „Diabelska wyspa” z serii „żółtego tygrysa” (kto to jeszcze pamięta :) ) traktująca o walkach na Guadalcanal, Trylogia Sienkiewicza... i trylogia „Złoto Gór Czarnych” Szklarskich. Ta ostatnia pozycja, do dziś tkwiąca gdzieś w moim sercu, osadzona jest przecież wśród Wahpekute, szczepu Santee Dakotów. Ciągle tak mało mówi się o podboju ziem rdzennych Amerykanów, najczarniejszej karcie USA, ale moje pokolenie dzięki tym książkom wie o tym trochę więcej. Trochę tej mojej dakockiej/lakockiej miłości musiałem więc światu oddać...


Słowa

     Niemal dokładnie trzy lata temu (24 listopada 2016 roku) stworzyłem fanpage na FB poświęcony sławnym słowom. Nie byłe to jakaś nagła decyzja: od dawna już chciałem pobawić się historycznymi cytatami, ponieważ potęga słowa intrygowała mnie już od dawna. Bardzo długo mocowałem się z myślą o szkolnej gazetce (bom nauczyciel), ale odstraszała mnie myśl, że dla czytelności takiego medium musiałbym się radykalnie skracać... a i być może nie wszystko mógłbym tam zamieszczać. Facebook wydał mi się nagle rozwiązaniem idealnym. Nigdy co prawda żadnej tego typu aktywności nie prowadziłem, ale...

     Początkowo produkowałem się jak szalony. 2-3 notki w tygodniu to dla mnie tempo właśnie szalone, z moim nieregularnym podejściem do regularnych obowiązków. W końcu musiałem zwolnić. Obecnie Słowa sączą się powolnym, niemal niezauważalnym strumieniem jednego wpisu na trzy miesiące. Być może się to zmieni. Być może nie. Przez ten czas jednak grono oglądających trochę mi urosło, pojawiły się nazwiska których nie znam, a wraz z tym wzrostem: pojawiła się też chęć uporządkowania wszystkich tych wersów w innym miejscu. Na blogu.

     To nie znaczy, że rezygnuję z FB. On nadal będzie podstawą. Chciałbym jednak, dla własnej, irracjonalnej uciechy, wprowadzić w moje wpisy jakąś porządkującą strukturę (tagi), a niektóre teksty rozszerzyć, choćby o dodatkowe grafiki. Stąd pomysł bloga. Pewnie niepotrzebny, ale ja czynię mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, jedna więcej mi różnicy nie zrobi.

     Na szczęście absolutnie nie musicie tego czytać. Ale możecie.

     Będzie mi miło :)