sobota, 14 grudnia 2019

Język i paznokcie



     Gdy rok pański 1460 zbliżał się do swego kresu, w Anglii wielu ludzi pozwalało łudzić się nadzieją na to, że wraz z nim kończyła się również Wojna Dwóch Róż.

     10 lipca siły Czerwonej Róży poniosły ciężką klęskę pod Northampton, która zdawała się kończyć ich szanse na sukces. W jej wyniku do niewoli dostał się lancasterski monarcha Henryk VI, co w efekcie doprowadziło do wydania Act of Accord: triumfujący Ryszard, książę Yorku został w nim ustanowiony oficjalnym następcą tronu, a sam król został w istocie ubezwłasnowolniony.

     Nie zakończyło to jednak wojny.

     Wyłączenie z dziedziczenia syna Henryka VI (Edwarda) wywołało furię Małgorzaty Andegaweńskiej, królewskiej małżonki. Królowa od jakiegoś już czasu zbierała siły w zaprzyjaźnionej Szkocji, teraz więc ruszyła z nimi na południe, by połączyć się z innymi feudałami wiernymi lancasterskiej sprawie. York ruszył im na spotkanie.

     Zaczynała się już zima, książę Ryszard postanowił więc Boże Narodzenie spędzić w swoim zamku Sandal w zachodnim Yorkshire. Biorąc pod uwagę fakt, że główne siły przeciwnika były blisko, ciężko jest tak do końca zrozumieć tę decyzję. Armia Lancasterów dowodzona przez księcia Somerset była co najmniej dwukrotnie liczniejsza...

     York został osaczony w swojej twierdzy, w której szybko kończyły się zapasy. Sytuacja dla sił Białej Róży nie była jednak katastrofalna: nadal mogły liczyć na posiłki, dwie inne armie Yorków operowały przecież w Walii i Londynie. Ale Ryszard był niecierpliwy. Sukces spod Northampton (choć nie jego osobisty przecież) najwyraźniej zawrócił mu w głowie. Gdy sir Davy Hall próbował odradzać mu wyjście z zamkowych murów i natychmiastowy atak na Lancasterów, York obruszył się i odpowiedział:

     "Czy chciałbyś, bym ze strachu przed surową kobietą [Małgorzatą Andegaweńską], której jedyną bronią są język i paznokcie, zamykał moje wrota?"

    Nie zamknął więc. 30 grudnia zaatakował widoczny z murów oddział Lancasterów nie rozumiejąc, że była to pułapka. Co najmniej połowa sił wroga ukryta była w rosnących wokół zamku lasach. Bitwa pod Wakefield zakończyła się klęską Yorków, zginął w niej sam Ryszard, jak i jeden z jego synów, Edmund hrabia Rutland (ten ostatni zabity został przez lorda Clifforda, który w ten sposób pomścił śmierć swego ojca, poległego pięć lat wcześniej).

     Małgorzaty nie było na bitewnym polu, ale kobiece paznokcie potrafią sięgać naprawdę daleko.

     Wojna Dwóch Róż trwać będzie jeszcze 27 lat.

Zasadzki rzadko bywają aż tak oczywiste
     PS
     Ta notka na Słowach to chyba jedyny raz, gdy przez przypadek zrobiłem aż dwie grafiki tytułowe. Ta na blogu stała się więc grafiką alternatywną :) A Wojna Dwóch Róż jeszcze się tu pojawi, zbyt smakowity to kąsek, by go tak zostawić.

wtorek, 10 grudnia 2019

Ta strona Boga



     3 lipca 1863 wojna secesyjna wkroczyła już w swój trzeci rok. Trzeci dzień trwała też jej największa batalia i zbliżała się właśnie do swej krwawej i heroicznej konkluzji.

     Dwie godziny po południu około 13000 żołnierzy Konfederacji ruszyło do Szarży Picketta.
Znamienne dla siły mitu Starego Południa, że ten atak przyćmił wszystko, co się dotąd w gettysburskiej bitwie stało. Nawet Lwy Chamberlaina, żołnierze którzy w najistotniejszym stopniu swym bohaterstwem zmienili jej losy, nie stali się tak znani jak ów ostatni zryw Armii Północnej Wirginii. Jego mroczny majestat stał się symbolem konfrontacji, w której cofnął się Wysoki Przypływ Konfederacji.

     Południowcy z dywizji Picketta, Pettigrew i Trimble'a musieli przejść prawie półtorej kilometra lekko pofadowanego terenu. Ich celem był środek pozycji Unii ulokowany na Wzgórzu Cmentarnym, co jest dowodem na to, że kartografia też potrafi posługiwać się przewrotną, gorzką ironią. Z uwagi na odległość, którą mieli do przebycia, konfederaci nie biegli, szli krokiem marszowym ku umocnionym pozycjom wroga. Pozycjom, które plunęły morderczym ogniem. Najpierw artyleria, później ogień karabinowy zaczęły żłobić krwawe bruzdy w dywizjach Roberta Lee. Południowcy ginęli całymi dziesiątkami, potem setkami. Tylekroć wcześniej w tej wojnie upokarzani Jankesi zaczęli z uniesieniem skandować "Fredericksburg! Fredericksburg!", wspominając bitwę, w której to żołnierze w granatowych mundurach ginęli w ten sposób pod huraganowym ogniem wroga.

     Pośród tego krwawego piekła maszerował należący do dywizji Pettigrew 26 pułk piechoty z Północnej Karoliny. Ściślej rzecz ujmując: resztki tego pułku. Dwa dni wcześniej Karolińczycy zepchnęli ze Wzgórza McPhersona pododdziały samej Żelaznej Brygady, odnosząc przy okazji przerażające straty: 588 zabitych i rannych (na około 800 żołnierzy pełnego składu). Był to chrzest bojowy ich nowego sztandaru. Dotąd do walki szli pod tak zwaną Pierwszą Flagą Konfederacji, popularną "Stars and Bars", ale, podobnie jak całe CSA, zrezygnowali z niej z uwagi na podobieństwo do sztandaru Unii. Tym razem więc powiewał nad nimi Krzyż Południa.

     3 lipca ta flaga ośmiokrotnie upadała na ziemię, ośmiokrotnie też była podnoszona przez nowego żołnierza. Śmierć tego dnia znowu zebrała w tym pułku wysoki podatek: spośród tych, którzy ruszyli ku Wzgórzu Cmentarnemu, przetrwało tylko 84. Jednym z nich był dziewiąty improwizowany chorąży. On i jeden z sierżantów pułku szli niewzruszenie wśród tego pandemonium, przez powietrze nasycone ołowiem i krwią i dotarli w końcu do niskiego, kamiennego muru, za którym stali żołnierze z Północy. W tym dziwnym, surrealistycznym momencie zapadła cisza: nikt nie potrafił zmusić się do oddania strzału do tych dwóch ludzi w szarych mundurach, których heroizm przekraczał ich pojmowanie. W końcu jeden z żołnierzy Unii wyciągnął do nich rękę i przerwał ciszę słowami, które niezmiennie powodują u mnie dreszcze i których nie sprofanuję swoim tłumaczeniem:

     ”Come over to this side of the Lord!"

     I przeszli, składając broń.

     Przez całą wojnę żadna jednostka Konfederacji nie poniosła strat tak dużych, jak 26 pułk piechoty z Północnej Karoliny. Ci, którym udało się przeżyć, swój szlak bojowy kończyli w Appomattox w 1865, wraz z Robertem Lee.

     Reszta pozostała wraz z Bogiem po tej stronie, do której my wszyscy dopiero zdążamy.

Sztandar 26 regimentu

     PS
     To początek wojny secesyjnej na Słowach. Będzie więcej! Ten konflikt jest dla mnie jednym z najbardziej fascynujących przykładów majestatu i ohydy Wojny, tego pryzmatu wydobywającego z człowieka wszystkie jego ukryte instynkty. Zdarzało się tu, że zupełnie literalnie i dosłownie brat walczył z bratem, przyjaciel z przyjacielem. Cudo! I groza...

niedziela, 8 grudnia 2019

Powierzam ci moich synów



     Henryk I, król Anglii i książę Normandii nosił przydomek Beauclerc nie bez przyczyny. Ów "piękny klerk" (no naprawdę nie potrafię wymyślić lepszego tłumaczenia) spłodził w swoim życiu co najmniej 27 dzieci, z czego jedynie czwórka pochodziła z małżeńskiego łoża. Król dbał o swoich bastardów, obdarowując ich pieniędzmi i tytułami, ale dla wszystkich było oczywiste, że dziedziczyć koronę może po nim jedynie jego jedyny prawowity syn, Wilhelm Aetheling.

     25 października 1120 roku Wilhelm, świeżo upieczony książę Normandii (ojciec poprzez przekazanie synowi tytułu jasno wskazywał, jakie nadzieje w nim pokłada) miał wrócić z Barfleur do Anglii. Ojciec i syn wracali dwoma okrętami, gdyż Tomasz FitzStephen, zaufany arystokrata, zaoferował, iż przewiezie księcia własną jednostką, "Białym Statkiem". Aethelingowi ta perspektywa zdecydowanie się spodobała, podobnie bowiem jak ojciec, Wilhelm kochał uroki życia, a wypełnionym beczkami z winem statkiem popłynąć mieli też jego przyjaciele, w tym ukochany przyrodni brat. Wszyscy byli pijani jeszcze zanim trafili na pokład.

     Król się zgodził. Henryk przecież z własnego doświadczenia wiedział, że młodość musi się wyszumieć. Zanim jednak odszedł, rzucił jeszcze do FitzStephena:

     "Powierzam ci moich synów Wilhelma i Ryszarda, których kocham jak moje własne życie."

     Popełnił błąd.

     Pijani na statku byli niemal wszyscy, w tym część załogi. Prawdopodobnie dlatego "Biały Statek" tuż po wyjściu z portu wbił się na ostrą skałę, która rozpruła mu cały dół kadłuba. Dziesiątki ludzi znalazło się w wodzie, ale następca tronu szczęśliwie znalazł się na łodzi, która ruszyła w stronę zbawczego lądu.

     Wtedy Wilhelm usłyszał krzyczącą rozpaczliwie, tonącą przyrodnią siostrę, Matyldę. Kazał zawrócić. Walczący o życie rozbitkowie zaczęli wchodzić na jego łódź, ostatecznie ją wywracając.

     Książę Normandii i następca tronu Anglii, Wilhelm Aetheling, utonął.

     Beauclerc żył jeszcze 15 lat i nigdy się już nie uśmiechnął. Nie spłodził też już żadnego syna z prawego łoża. Gdy umierał w 1135 roku chyba podejrzewał, że królestwo czekają kłopoty.

     W istocie, czekała je katastrofa.

     Śmierć Wilhelma Aethelinga w zimnych wodach La Manche doprowadziła po śmierci jego ojca do osiemnastoletniej, krwawej wojny domowej między spadkobiercami dynastii normandzkiej. W jej wyniku ostatecznie na angielski tron wstąpił ród Plantagenetów, mający przy okazji kolosalne posiadłości we Francji. To z kolei nieuchronnie doprowadziło do trwających niemal dokładnie 300 lat wojen angielsko-francuskich, zakończonych dopiero w 1453 roku po samoczynnym wygaśnięciu wojny stuletniej. Cały ten krwawy dziejowy huragan zapoczątkowany został przez nocną morską katastrofę.

     Doprawdy, baczcie komu powierzacie swoje dzieci.

Średniowiecze też bawiło się w infografiki
     PS
     To zbyt dobra historia, by nie została wykorzystana fabularnie. Jest tak dobra, że Ken Follett zdradził dla niej opowieści o szpiegach i komandosach. Bo tak, Follett kiedyś nie pisywał książek historycznych.

wtorek, 3 grudnia 2019

Ciężki dzień



     Był 28 marca 1757 roku. Robert-Francois Damiens, obudzony właśnie przez strażnika, powiedział

     "To będzie ciężki dzień".

     Był.

     Miesiąc wcześniej skazano go na kwalifikowaną karę śmierci za bezpośredni atak na króla Ludwika XV. Nie mamy pojęcia, dlaczego to zrobił. Jego scyzoryk zdołał jedynie drasnąć monarchę. Przy tak szokującej zbrodni nie stanowiło to żadnej okoliczności łagodzącej.

     Czekała go publiczna kaźń.

     Piersi, uda, łydki i ręce zostały rozszarpane obcęgami. Wyrywane kawałki ciała miały szerokość sześciofuntowego talara.

     Prawa dłoń, która próbowała dokonać ohydnej zbrodni królobójstwa została przypieczona siarką.

     Rany szarpane zostały zalane płynnym ołowiem.

     Nogi i ramiona dowiązano do czterech koni i zaczęto rozrywanie. Damiens był silnie zbudowany i rozrywanie skończyło się fiaskiem.

     Dowiązano dwa dodatkowe konie. Było ich już sześć, ale dało to niewiele. Do rozerwania skazańca nie doszło, pomimo prób trwających ponad kwadrans. Tłum zaczął się niecierpliwić.

     Próby kontynuowano do chwili, gdy potknął się i kontuzjował jeden z koni. Wtedy zdecydowano o poćwiartowaniu skazańca. Członki i tors spalono.

     Damiens żył jeszcze, gdy zaczął płonąć.

     Przez setki lat urządzano w Europie tego typu krwawe igrzyska. Zawsze ściągały na nie tłumy. Brutalność egzekucji miała odstraszać i dawać rozrywkę. Ten teatralny sposób wykonywania kary śmierci, to rozciąganie w nieskończoność egzekucji, to przetwarzanie śmierci w "tysiąc śmierci" było stałym, choć na szczęście nieczęstym obrazem w miastach Starego Kontynentu.

     Coś się jednak właśnie kończyło.

     Od końca XVII wieku rozkręcało się powoli Oświecenie, epoka mędrców, którzy coraz niechętniej patrzyli na ludyczną stronę tych egzekucji. Umysłowość Wieku Rozumu skłaniała się raczej do zamknięcia procesu karania do zamkniętego kręgu jurystów, odcięcia go od nieoświeconego tłumu. Ciężki dzień Roberta-Francois Damiensa nie przystawał do tego nowego świata. Szok wywołany tą potworną egzekucją wcześniej by się nie pojawił, ale teraz, w stuleciu światła, był nieunikniony. To było ostatnie publiczne rozrywanie i ćwiartowanie we Francji. Damiens stał się mimowolnym kamyczkiem, który poruszył jurystyczną lawinę.

     W nowym świecie karę śmierci miano wykonywać humanitarnie.

     Bonjour, monsieur Guillotin.

Ludwik XV
     PS
     Tę straszną scenę poznałem dzięki książce „Nadzorować i karać” Foucault, naprawdę ciekawemu studium procesu przechodzenia wymiaru sprawiedliwości ze „sprawiedliwości ludowej” do etapu „sądu mędrców”, gdzie wymierzanie kary zaczęło być izolowane od tłumu.


niedziela, 1 grudnia 2019

Kim są ci Spartanie?



     W 546 roku p.n.e. miała miejsce osobliwa scena. Po złamaniu potęgi Krezusa, króla położonej w Anatolii Lidii, król królów Cyrus II, człowiek który stworzył perskie supermocarstwo wkraczał właśnie do helleńskiej Jonii. Tamtejsze bogate, pewne siebie poleis w rodzaju Miletu onieśmielone miażdżącą potęgą "Medów" nawet nie myślały chyba o oporze. I właśnie wtedy przed owym archetypicznym niemal zdobywcą stanęła grupka dziwnych, długowłosych mężczyzn odzianych w czerwień. W krótkich, bezceremonialnych słowach zażądali od niego, by opuścił ziemie zamieszkałe przez Hellenów, w przeciwnym razie Spartanie (użyli pewnie formy "Lacedemończycy") będą musieli wrogo zareagować. Gdy odeszli, oszołomiony delikatnie Cyrus spytał jakiegoś stojącego tam Jończyka:

     "Powiedz mi, kim są ci Spartanie?"

     Jonia i tak została zajęta, a Sparta ostatecznie nie zareagowała (podobnie jak pół wieku później, gdy zbuntowany Milet rozpaczliwie będzie apelował do niej o pomoc)... ale co innego jest w tym cytacie ważne. Nie wiem, czy było tak w istocie, ale jestem niemal pewien, że uczestniczący w tej scenie Grecy byli w głębokim szoku. On nie wie, kim są Lacedemończycy? LACEDEMOŃCZYCY?! Ci sami, których bała się cała Oikumene? Wielki Król nie wie kim są ci, którzy byli wzorem religijności, poszanowania prawa i sprawności bojowej niemal dla każdego Hellena?

     Być może był to pierwszy moment, w którym Grecy zrozumieli, iż Persowie żyją w jakimś zupełnie innym, egzotycznym świecie. W obcym uniwersum.

     Barbarzyńskim.

Cyrus Wielki

     PS
     Z tekstu może wynikać, że mam do Cyrusa jakiś negatywny stosunek... a gdzie tam! To jeden z najbardziej sympatycznych twórców imperiów jakich znam (pamiętajmy przy okazji o tym, że w tym gronie to nie jest szczególnie trudne). Tolerancyjny i inteligentny, ma Cyrus obecnie swoje pomniki w tak niespodziewanych miejscach jak Niemcy czy Australia, a jego upamiętnienie w Biblii jest tak szczerze entuzjastyczne, że chyba żaden z królów Izraela nie jest tam portretowany tak jednoznacznie dobrze. Można mu chyba wybaczyć, że nie wiedział jakie monstrum czai się w Lakonii.